Sarni braciszek

Sarni braciszek

„Dzień i noc” nazywa się tom
moich szkiców sowieckich;
tym tekstem pragnę zmniejszyć
poczucie winy, że nie byłem
także z drugiej strony.

 

 

Było to tuż przed wojną, w Krakowie.

W Krakowie, po ulicach którego chodzili wówczas Tadeusz Peiper, profesor Taubenschlag, Joachim Metallmann.

Ulica Miodowa, rozbiegani Żydzi, Żydzi w sklepach, manufaktura, żelazo, sklepy z rybami, sklepiki spożywcze, Tempel, bóżnice, drewniane platformy z okuciami na kołach, Żydówki sprzedające groch, Żydówki w karakułach, tłok, bele towarów, domy mieszkalne z klozetami zawsze na zewnątrz, suteryny, jamy, podwórza wybijane nierówną kostką.

Na poddaszu domu mieszkało siedem dziewcząt-łani. Miały długie nogi, były piękne pięknością zwierząt. Najstarsza miała osiemnaście lat, najmłodsza dziesięć. Najstarszą zabieraliśmy na dalekie przechadzki, do Parku Jordana, na kopiec Kościuszki, do Tyńca. Średnią, dwunastoletnią, uczyłem grać na fortepianie. Przepraszam cię, duszo, jeśli istniejesz. Powinienem był przygotowywać ci czekoladę codziennie, ubierać cię jak królewnę, ale miałem za mało wyobraźni, żeby przewidzieć, jakiego losu doznasz.

Tymczasem w domu Ewy wrzeszczy Abek: „Ja się boję za kurę, ja się boję”. To matka Abka wsadzała go do ubikacji, w której trzymała też kury. Następnym stopniem kary było wywleczenie na strych, gdzie zamykała Abka w klatce z gęsiami. Stamtąd już słyszało się sam krzyk, w którym się odróżniało: „…za gęś… za gęś…”.

Jego matka była żoną kuśnierza, który w jednej izbie pracował, chował Abka, żył z żoną. Był to chudy mężczyzna z długą brodą, która nie pozwalała ocenić wieku. Na tym samym ganku siedziała pani Rosenzweig, która była prawo­stronnie sparaliżowana, „bo w klozecie za dużo gniotła”, wytężała się za bardzo. Jej mąż był złotnikiem, miał sklep na Stradomiu, i mieli już większe mieszkanie: mieli kuchnię. Jej istnienie zależało od matki Abka, pani Reich. Ona to bowiem pomagała gotować, ona rozumiała niewyraźny szept staruszki.

Pewnego razu Ewa powiedziała mi: „Czy chcesz coś inte­resującego zobaczyć, a raczej kogoś? Umówię się z nim na jutro”.

Ten drugi chłopczyk był jedynym bratem dziewcząt-saren, które były podobne do siebie, jakby odlane, na trochę różny sposób, z jednego doskonałego metalu. Miały wąskie, długie oczy, pływające w niebieskiej glicerynie, cerę brązową, śliczne szyje, proste nosy, czerwone wargi, trzymały się prosto z nieludzką gracją. On, jedyny męski potomek, miał lat pięć. Wstawał na poranną modlitwę, gdy był prawie świt, kiedy to służący z bóżnicy wołali, budząc mężczyzn: „Jidiloch, jidiloch, wstawajcie, wstawajcie”. Głos zanikający. Było to pomiędzy Nowym Rokiem a Sądnym Dniem. Budził ojca, który mocno spał.

Wiem o nim mało. Ale wiem, że jego powinien by malo­wać Velázquez, bo on jest królewiczem wszystkich czasów. Gdy usiłuję go przypomnieć sobie, nie mogę. Jest zbyt nieokreślony, jakby podlegał prawu Heisenberga; o drgających konturach, przezroczysty, wąska ręka, szara jak u dwuletniego dziecka. Jego opowiadania o systemie kar w chederze: najpierw należało wejść pod stół, potem pod łóżko; fantastyczne plany – zamiana części fajki na cukierki.

Mówił mi też, że uczą się modlitw „Szma Izrael” – Słuchaj, Izraelu; „Mode ani” – Ja dziękuję; i różnych „Brachot” – błogosławieństw przy jedzeniu owoców z drzew, owoców z ziemi. Tą drogą doszliby w ciągu roku do Ksiąg Królów i Ksiąg Proroków.

On już odchodzi ode mnie. Zasnuwa się jak mgłą. Gdy jemu coś się stało, to nie mamy prawa istnieć, ani ja, ani Ty.

 

I działo się to na rogu ulicy Bożego Ciała, koło kościoła Bożego Ciała, niedaleko Skałki.

[Zapis 1981]